Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie żyje aktorka Barbara Krafftówna. Przez wiele lat była związana z Wrocławiem. Miała 93 lata

Robert Migdał
Barbara Krafftówna nie żyje. Miała 93 lata
Barbara Krafftówna nie żyje. Miała 93 lata archiwum Polska Press
"Z wielkim żalem i smutkiem żegnamy Barbarę Krafftównę, która pozostając do ostatnich chwil wśród swoich przyjaciół w Domu Artystów w Skolimowie, odeszła dziś w nocy..." - poinformował Związek Artystów Scen Polskich. Aktorka miała 93 lata.

Aktorka była znana z wielu ról teatralnych i filmowych, m.in. z roli Honoraty w serialu "Czterej pancerni i pies". Przez kilka lat, tuż po II wojnie światowej, mieszkała we Wrocławiu (na Zalesiu) i pracowała we wrocławskich teatrach oraz w Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu. Zdobyła wiele nagród (m.in.) Platynowy Szczeniak za wybitne osiągnięcia w aktorstwie filmowym na 8. Festiwalu Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa we Wrocławiu) oraz odznaczeń (m.in. w 2019 roku Medal Merito de Wratislavia - Zasłużony dla Wrocławia).

Oto jeden z ostatnich wywiadów, jakich udzieliła aktorka "Gazecie Wrocławskiej" pod koniec 2019 roku. Rozmawiał Robert Migdał

Jakie cechy powinien mieć dobry aktor?
To jest pytanie moje do pana, jako do widza. Odbijam piłeczkę i chciałabym usłyszeć odpowiedź...

Powinien mieć talent do grania.
Mam?

Ma Pani. Bez dwóch zdań.
No to moje pierwsze pytanie mam zaliczone.

Osobowość sceniczną, charyzmę. Gdy dobry aktor wchodzi na scenę, to od razu zwraca na siebie uwagę, wszystkie oczy kierują się na niego. Gdy jego twarz wyświetla się na ekranie - cały film jest jego.
Mam to?

Oj tak.
To się cieszę, skoro tak jest, to drugie moje pytanie także mam zaliczone. No to co jeszcze ten dobry aktor powinien mieć?

Nie powinien się bać próbować różnych ról: dramatycznych, komicznych, filmowych, serialowych, kabaretowych.
Wszystkie gatunki mam zaliczone, odhaczam trzecie. Co jeszcze?

Jego role, kreacje sceniczne i filmowe, zapadają w pamięć. Na lata.
No i? Mam to?

Jakżeby inaczej.
Czyli jestem dobrą aktorką. Zdałam.

Celująco. A ten talent aktorski to powinien być wrodzony, czy wyuczony?
I jedno, i drugie. Ja od takiej, o, małej dziewczynki, pajacowałam. I w domu mówiło się: „Basia-aktorka”.

Tradycji rodzinnych, aktorskich, w domu Pani nie miała: tata był architektem, mama miała wykształcenie administracyjno-handlowe, mimo to prowadziła dom.
Ale matka „umuzykalniona” była. Bardzo. Grała na fortepianie, na skrzypcach i przepięknie śpiewała. Miała solidne, muzyczne wykształcenie. To jest kolosalny zastrzyk i dawka kultury, jeśli w rodzinie, gdzie jest młodzież, gdzie są dzieci, dom rozbrzmiewa muzyką. Że ta muzyka jest na co dzień i od święta. Że słyszy się dźwięki, że słyszy się śpiew. Tylko nie może to być takie amatorskie „pitolenie” typu „wlazł kotek na płotek”. U mnie, w rodzinnym domu, takiego pitolenia nie było - matka była po klasie skrzypiec w konserwatorium. Bo wie pan, że to wielka sztuka zwłaszcza z czterech strun nauczyć się wydobywać piękne dźwięki. Mama miała talent i nadzwyczajny słuch.

To dorastanie w domu przepełnionym muzyką spowodowało, że postanowiła Pani zostać aktorką?
To nie to, że ja postanowiłam. Ja miałam w sobie wrodzone cechy aktorstwa, czyli bardzo kochałam wszystkie zabawy w przebieranie, udawanie. Nie znałam zabaw dziecięcych, które były bezmyślne. Ja, jako dziecko, nie wiedziałam, co to jest nuda, siedzenie w jednym miejscu. Mnie cały czas nosiło, cały czas byłam w ruchu, cały czas byłam w akcji. A że miałam wyobraźnię bardzo dużą, to cały czas coś się wokół mnie działo, coś robiłam, coś tworzyłam... A na dodatek ta moja wyobraźnia była podsycana literaturą, której w domu było dużo, bajkami, opowiadaniami, rozmowami. No i dorastałam w epoce epokowej - miałam przegląd jeśli chodzi o ludzi, którzy byli ciekawi, interesujący nawet dla dziecka. Patrzyłam na osoby dookoła, jak na żywy teatr; bo na przykład wszędzie, na każdym kroku, były stosowane maniery. Tak było w domach i na ulicy: ludzie byli ułożeni, dystyngowani, teatralni w ruchach, gestach. To było szalenie ciekawe. Mało tego, jak jakiś chłopak robił na ulicy wygibasy, tańce, to się o nim mówiło „ulicznik”. Bo wszędzie była na tyle silna dyscyplina, że przyzwoicie wychowany, młody człowiek, krępował się pajacować na bruku, wygłupiać.

A jak rodzice, rodzina, zareagowali na to, że postanowiła Pani zostać aktorką?
Kiedy to postanowiłam, to już byłam dorastającą panną. Cieszyli się, muszę przyznać. Uważali, że z moim temperamentem, zainteresowaniami, idę w dobrym kierunku. Choć, muszę panu się przyznać, ja sama nie byłam pewna, czy ten mój talent się rozwinie, zaowocuje. Nie widziałam siebie jednak w innym zawodzie - interesowała mnie warstwa kulturalna życia, inteligencka. A gdy trafiłam na nauczycieli z wielkim talentem do nauki, do przekazywania wiedzy, z wielką kulturą, to wiedziałam, że dobrze wybrałam. To była dla mnie wielka wartość - ja, młody człowiek, który stawia pierwsze kroki w dorosłym życiu, trafiłam pod opiekę mistrzów. Choć wiem, że takie kształtowanie mnie, jako człowieka, zaczęło się już w domu, od dyscypliny, od odpowiedniego ułożenia mojego zachowania: „jak siedzisz?”, „jak stoisz?”, „zobacz, jak trzymasz łyżkę, widelec”, „to nie tak...”. To było szalenie ważne dla mnie, na przyszłość. Dzieci, młodzież trzeba odpowiednio kształtować, bo to potem daje efekty. Już małe dziecko trzeba nauczyć zasad, choćby tak banalnych, a ważnych w życiu, jak to, że nie mówi się z pełnymi ustami. Kindersztuba to podstawa. Do dzisiaj pamiętam głos mamy: „Basiu, nie garb się...” To dobre ułożenie tak wchodziło nam, dzieciom, w krwiobieg, że już później matka nawet nie potrzebowała słów, wystarczyło, że na nas odpowiednio popatrzyła, i już wiedzieliśmy, co mamy robić, jak się zachować, jak się nie zachowywać...

Jako aktorka miała Pani „aktorskie szczęście” do ról. I to ról różnorodnych: teatralnych, filmowych, serialowych, kabaretowych...
Nie patrzę do tyłu. Patrzę, co tu i teraz, co przede mną. Pamiętam, że kiedyś to było inne tempo życia, grania. Inna była ekspresja, inny odbiór tego, co robiłam. Kiedyś zwracano uwagę na detale, detaliki. Widz był bardziej uwrażliwiony niż dziś - mówię o widzu teatralnym, który płacił za bilet, siadał, patrzył. Dziś jest inny widz - bardziej pospieszny, filmowy, telewizyjny.

I popularność była inna.
Kulturalna. Nienachalna. Dziś widz jest przypadkowy. Taki z autobusu, tramwaju. Co sobie zdjęcie zrobi ze mną telefonem, ciesząc się: „O, Honorata z Pancernych”. To też miłe, że człowieka pamiętają, znają, ale inne jakieś.

No Pani to się nie da zapomnieć, nie da się nie znać, nie rozpoznać.
Eee, zdziwiłby się pan. Niekiedy jadę autobusem i nic. Dopiero gdy konduktor mnie zapyta o bilet i wypowiem swoim głosem „miesięczny mam”, to od razu, po tym głosie mnie poznać: „Ooo, pani Krafftówna” - mówią.

Występowała pani i u Wajdy, i u Hasa, i Kutza, i Morgensterna...
...tylko mi zazdrościć...

Aktorskie spełnienie.
Oczywiście. Los mi dopomógł, z bożej łaski. I w teatrze, i w filmie, i też w czasach pana dzieciństwa - czyli epoki telewizji. Kiedy pudełko weszło do domów i każdy miał u siebie obrazek ruszający się, to natychmiast powstał, w mojej ocenie, epokowy przełom dla aktorów i aktorek. Kultura i sztuka były dla wszystkich. Bez wyjątku. Ale i sposób grania się zmienił - kiedy był tylko teatr, to musieliśmy się skupiać na graniu w formie żywej, co wieczór, dla żywej publiczności. Gdy przyszedł czas filmu - przyszedł też inny rodzaj grania. Telewizja też wymagała od nas innego podejścia do aktorstwa, do sztuki. Te zmiany to było wyzwanie dla aktora. Podołałam, jak pan myśli?

Moim zdaniem bardzo. Występowała Pani w teatrze, filmie, serialu, w TV, kabarecie. No i w słuchowiskach dla dzieci. Cudowne wspomnienie z dzieciństwa.
To miłe, co pan mówi.

Którego z reżyserów, z którymi Pani pracowała, najbardziej Pani ukochała?
To bardzo trudne pytanie. Każdy był wielkim nazwiskiem, wielką osobowością. Technicznie mogłabym ich porównać - ten miał większą wiedzę, ten mniejszą, ale artystycznie - nigdy bym się nie odważyła. Każdy z nich to inny rodzaj wyobraźni, talentu, wrażliwości. Niektórzy byli w pracy „zastygli: i trzeba było czekać aż trafi się im jakaś „ciekawostka” w pracy, która ich budziła, rozwijała. Na przykład jakaś wyjątkowa osobowość aktorska, albo ktoś z ekipy realizatorskiej zjawia się na planie i jest impuls - reżyser kwitnie. Jednego reżysera nie mogłabym wybrać, tego ukochanego. Tak jak w życiu prywatnym - z jednym mężczyzną byłaby nuda.

Pani aktorskie życie to nie tylko Warszawa, ale i Wrocław. Wrocławski teatr, Wrocławska Wytwórnia Filmów Fabularnych. Spędziła Pani we Wrocławiu kilka lat.
Ten Wrocław, który pamiętam sprzed lat, był kompletnie inny niż ten, co jest teraz. Inna epoka, inna energia. Nie było tylu aut na drogach, co dziś. Oooo, tramwaje zostały - tylko są nowocześniejsze. Obłe takie, na granatowo pomalowane, cichobieżniki takie niskopodłogowe, ale po torach jeżdżą tych, co pamiętam. Mieszkałam na Zalesiu we Wrocławiu, niedaleko pętli tramwajowej. Ładna okolica. Lubiłam jeździć tramwajami po Wrocławiu - gdy tylko się nowe trasy pojawiały, nowe wagony, to wsiadałam i jeździłam. Taką sobie atrakcję robiłam. Lubiłam te tramwajowe wibracje, nowy fason pojazdów, a że nowe siedzenia były, tu podpórka na łokieć - dziwne to trochę, ale mnie to interesowało…

A atmosfera kulturalna Wrocławia?
Jest teraz i wtedy też była. Wrocław był zawsze kulturalnym miastem. To jest dość charakterystyczne dla miast, które są ośrodkami uniwersyteckimi - tam, gdzie są uczelnie, jest duży rozwój kulturalny. Wtedy się robi takie kulturalne gniazdo. I Wrocław też był takim gniazdem, i to z tradycjami poetycko-literackimi. Ja z tej epoki, w której mi przyszło żyć we Wrocławiu, w pobojowiskach, gruzach, na pustyni, bez wody, bez chleba, bez prawie niczego, zapamiętałam tę inteligencko-kulturalną atmosferę Wrocławia. To w człowieku zostaje. Ale też ten obraz podziurawionego mostu Grunwaldzkiego, po którym przechodziłam i na szczęście nie wpadłam przez szczeliny do Odry, czy gruzów na każdym kroku i „gruzinek” w tych gruzach…

„Gruzinek”?
Tak mówiliśmy o paniach lekkich obyczajów, które na gruzach oferowały swoje usługi… Powojenny Wrocław jednak wspominam z wielkim sentymentem. Mam wielką miłość do tego miasta.

A darzy Pani miłością „Czterech pancernych i psa” i swoją Honoratę?
Teraz tak. A Boże, jak ja się broniłam przed tym filmem, przed tą rolą.

Czemu?
Scenariusz mi przysłali, czytam, a tam: poligony jakieś, wojsko, czołgi. Gdzie ja tam do czegoś takiego? Odpada - postanowiłam. Poza tym praca cały czas w plenerze, a ja palaczka, cały czas z papierosem. A jak tu na dworze cały czas palić, jak ja palić lubię, siedząc w domu, przy stoliku. Palenie w plenerze mi nie smakuje. Stwierdziłam, że się nie będę torturować, wygłupiać z jakimiś czołgami…

Ale jednak się Pani zgodziła. Dlaczego?
Syn, gdy się dowiedział, że dostałam propozycję zagrania w „Pancernych”, to się bardzo ucieszył. Całą szkołę na baczność postawił, kolegom się chwalił i dopytywał cały czas: „A mamuśka już przeczytała scenariusz? A ile kartek przeczytała? No i co? I co?”. To syn zmotywował mnie - delikatnie mówiąc - żebym przyjęła tę rolę.

Przed zagraniem Honoraty ćwiczyła Pani gwarę śląską, czytała dużo o śląskiej tradycji, żeby w tę rolę jak najlepiej wejść.
Ja tak mam, że do każdej, nawet najmniejszej roli, dokładnie i starannie się przygotowuję. A na dodatek - z czasem - i mnie udzieliło się podniecenie na temat tego filmu, tego scenariusza, pomysłu nakręcenia opowieści o pancernych. Chciałam jak najlepiej zagrać, pokazać swoją postać.

A sam plan zdjęciowy?
Trudny - daleko od domu, bez rodziny, zdjęcia trwały długo. No i wielkie zaangażowanie wojska, masa wojskowego sprzętu, samochody, czołgi... Weszłam w inny krwiobieg, w inny świat, na wiele tygodni. Zagranie tej roli było dla mnie bardzo trudne. Bo oczywiście łatwiej jest wejść do limuzyny niż do czołgu. W przenośni i dosłownie. Ja musiałam, proszę pana, do tego czołgu po drabinie wchodzić. Koszmar. A jak przyszły straszne upały, to czołg był tak nagrzany, że nie można było do niego wejść - jak w piekarniku było w środku. Wzywali straż pożarną, strażacy sikawkami lali wodę na blachę czołgu, żeby go ostudzić. A to nie dało rady ochłodzić, tak rozgrzane to żelastwo było. No i zdjęcia opóźniały się.

„Czterej pancerni i pies” to była dla Pani wielka, aktorska przygoda?
Ależ oczywiście. Bo przecież poza wszystkim zbudować koncepcję artystyczną, rolę Honoraty, potem ją utrzymać, to było aktorskie wyzwanie. Musiałam stworzyć postać, która przebije się przez kamerę, która zainteresuje widza, która zostanie w jego pamięci.

Pani świetnie to się udało, bo ta kreacja jest ponadczasowa, uwielbiana do dzisiaj.
Dziękuję. Starałam się pokazać dziewczynę w danej sytuacji, w danej epoce, w trudnych okolicznościach. Jej charakter, jej zachowanie w tej dyscyplinie obyczajowej tamtych czasów, jej styl. A nie tylko młodą, ładną, z „cycem”, zawirowaniem w głowie, bo się zakochała.

Ta rola to wielki aktorski sukces.
Dla mnie sukcesem jest to, że jeszcze żyję (uśmiech). To wielkie moje zwycięstwo.

Ile ma Pani lat?
90 i za chwilę z tyłu będzie jedynka dowalona. Mnie wystarczała tylko ta dziewiątka z przodu, a teraz ta jedynka jeszcze. To już w grudniu - bezczelnie nadchodzi. 5 grudnia mam urodziny.

Będzie musiała Pani mieć wielki tort, żeby te 91 świeczek się pomieściło.
Wielgachny. A wie pan, że o tych świeczkach nie pomyślałam - rzeczywiście taka ilość, to będzie problem…

Myśli Pani czasami o przemijaniu?
Tak, ale staram się cały czas być aktywna. Nie planuję niczego, samo się za mnie życie planuje: okolicznościami, możliwościami. Staram się te możliwości, jakie się pojawiają, wykorzystywać. Ważne, żeby zdrowie było i siły, żeby jeszcze coś wartościowego zrobić. Mam taki plan na każdy dzień: nie rozkwasić się, żeby na własnych nóżkach chodzić, żeby koło mnie nie chodzili. A jak nogi odmówią posłuszeństwa, to na hulajnodze czy tam czymś innym pojadę - byle do przodu.

Patrzę na Panią, to nadal Panią rozpiera energia. Uśmiech na twarzy, radość w oczach.
Uśmiech i radość są, na szczęście jeszcze są. Staram się żyć w pośpiechu, w ruchu: tu domknąć, tam zamknąć, walizeczka w ręce i dalej, w galopie, przed siebie.

Gra Pani jeszcze?
Cały czas. Od pięciu lat w „Trzeba zabić starszą panią” w teatrze Krystyny Jandy w Warszawie, w filmach - sporadycznie. Drobne, małe rólki.

Czeka Pani na propozycję? Na dużą rolę w dużym filmie?
Czekam, niech dzwonią. Jestem gotowa...

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto